Kazimierz Grus - Gruczołki młodości

Z sapijaszko.net
Skocz do: nawigacja, szukaj


[edytuj]

"Stary bałwanie" powiedziała pewnego razu panna Hela panu Celestynowi. Utwierdziło go to ostatecznie w przekonaniu, że się starzeje.

Przy jego sześćdziesiątce nie byłoby to jeszcze tak bardzo dziwne, zważywszy jednak młodzieńcze aspiracje pana Celestyna odnośnie panny Heli, można było uwierzyć, że nie było to obojętne.

Zwłaszcza porównanie podobizny jego z lat młodzieńczych z dzisiejszą twarzą w lustrze wypadło jak najfatalniej, stąd nie dziw, że kładł się co wieczór do łóżka z rozdartem sercem i z tem samem rozdarciem budził się rano.

Jeden z poranków przyniósł mu wiadomość o sensacyjnej operacji, dokonanej na osobie jakiegoś kompletnego staruszka, któremu mocą przeszczepienia małpiego gruczołka zdjęto brzemię starości na lat dwadzieścia.

Zamieszczona była także ilustracja, przedstawiająca owego szczęśliwca przed i po dokonaniu się cudu.

Trzeba było widzieć pana Celestyna, jak skoczył pod sufit, wybiegł na ulicę, leciał do banku i pędził na dworzec.

Pociąg pośpieszny uniósł go do Paryża.

Operacja nie zawiodła nadziei pana Celestyna.

Po krótkim czasie uczuł się czterdziestoletnio, pił wino i mocną kawę, palił cygara i mniej intensywnie obserwował podlotki. Więcej natomiast uwagi poświęcał panienkom około lat dwudziestu, co było bardzo naturalne i godziwe. Do dam starszych czuł nadal lekkie zniechęcenie.

W Warszawie spotkał przypadkiem pannę Helę. Na jej szczery komplement odnośnie swego wyglądu odpowiedział drwiąco, iż jest to skutek używania zsiadłego mleka, bitej śmietany i kiszonych ogórków i radząc jej aplikować to samo. Na pewne propozycje odpowiedział odmownie.

Młodość wracała mu widocznie. Stopniowo zaczynał nabierać wstrętu do resztek dawnego życia: Do kawiarenek małych przy ulicy Marszałkowskiej, gdzie w dusznej atmosferze łgają obleśni staruszkowie swoje przygody miłosne, do urzędów honorowych w Towarzystwach dobroczynności, obchodów uroczystych, imienin, urodzin i innych. Nie przyjął też orderu ofiarowanego mu z okazji jego dwudziestopięciolecia pracy na polu filatelistycznem. Znienawidził weteranów.

Rumieniec wstydu napędzała mu na twarz pamięć niedawnego stosunku z Helą. Wszystko przecież było płatne. Żal mu się zrobiło tylu pieniędzy.

Zapragnął teraz miłości szczerej, czystej, wzajemnej bez grosza dopłaty.

Przekonał się jednak wkrótce, że czterdziestka ma już swoje słabe strony, że musi już czemś nadrabiać i nie jest tem o co chodzi. Ogarnęło go pewne rozczarowanie.

W szkole tańca, gdzie uczył się najnowszych szlagierów, widział samców naprawdę młodych, takich gibkich i gładkopyskich, do których kobiety przylegały w tańcu, jak guma. Być takim, pożądanym, uwielbianym, kochanym naprawdę, stało się odtąd marzeniem pana Celestyna. Chciał być młodzieńcem dwudziestoletnim. Bo cóż znaczy odrodzenie starości o parę tych latek; śmigną jak chlaśnięcie bata i znów to samo.

Po raz drugi znalazł się w Paryżu. Operacja podobna do poprzedniej i znowu skutek niechybny.

Pan Celestyn odsunął marę starości o nowych lat dwadzieścia.

Zmiana, jaka się w nim szybko dokonała, napełniła go niewysłowionem szczęściem. Teraz dopiero był naprawdę młodym. Wywiotczał, wyelektryczniał, włos nabrał połysku, czerwoność nosa znikła bez śladu. Niemałą dumą napawała go rola bramkarza w drużynie sportowej, a cnock-out zaaplikowany policjantowi w dniu trzeciego maja wywołał szczery zachwyt w kołach znawców. Kosztowała go coprawda niemało ta nowa sytuacja. Nowe ubranie, bielizna, nawet paszport musiał zmienić, gdyż stara fotografja nie odpowiadała absolutnie nowej twarzy. Miał też jeszcze inne aktualne kłopoty. Rodzina, która liczyła na niedaleki po nim spadek, ujrzawszy, co się święci, popadła w rozpacz i zerwała z nim stosunki. Siostrzeniec jego młody porucznik ułanów palnął sobie w łeb w przystępie melancholji. Wzięto też z pod jego opieki daleką krewną, młodą dziewczynę, motywując tem, że człowiek tak krzepki jak on mógłby czasem zapomnieć o swym podeszłym wieku. Jakieś poważne towarzystwo handlowe, którego był dyrektorem, wymówiło mu, dając delikatnie do zrozumienia, że wygląd jego zewnętrzny stracił na powadze, niezbędnej na danej posadzie.

Pyszny był list pewnego instytutu anatomicznego, któremu pan Celestyn zapisał był swą wątrobę niedomagającą podobno na dość rzadki jakiś objaw. Był pełen wyrazów gorzkiego rozczarowania i ubolewania nad stratą, wynikłą dla nauki i ludzkości. Kończył się gorącym apelem do uczuć obywatelskich pana Celestyna.

Wszystko to jednak wzięte razem nie mogło zamącić radości życia, rozkwitającej jak piękny kwiat w piersi odrodzonego. Począł szaleć siłą powrotnej młodości. Zmienił się gust jego samczy i nabrał pierwszych form realnych wobec przełożonej jakiegoś gniazda sierocego, którego był protektorem, damy leciwej a pobożnej. Formy te nie miały nic wspólnego z przebieraniem paciorków różańca i stały się powodem poniechania wymienionej godności.

Pewnego razu wszedł do Saskiego Ogrodu. W żółtym piaseczku igrały beztroskie dzieci bez różnicy płci, ras, religji i przekonań politycznych. Przyglądał się im w zachwycie. Wspomnienia rozkoszne zamierzchłego dzieciństwa wzdęły mu pierś nieokiełznane m pragnieniem. Żądza powtórnego przeżycia dziecięcego okresu opanowała go nagle z nieprzezwyciężoną siłą.

Jak szalony pobiegł do domu, chwycił paszport i pojechał na dworzec.

Po raz trzeci pognał z nim pociąg w stronę Paryża.

Trzecia małpa złożyła swój gruczołek na ołtarzu odrodzenia pana Celestyna i odbiła go na sześćdziesiąt lat od grobowej deski.

Nie sposób opisać uczucia, które nim owładnęło w chwili, gdy zauważył zmniejszenie się swego wzrostu.

Czterokrotnie kazał skracać nogawice do spodni, aż doczekał się nareszcie dnia, w którym znów, jak ongi, wdział spodnie krótkie — z klapą. Uczuł nieprzeparty pociąg do dłubania w nosi i grzebania w piasku. Miła chęć targania kota za ogon rywalizowała w nim z namiętnością włażenia na płoty. Nie czytał już gazet, natomiast pochłaniał całymi stosami historje o traperach, dzikusach i zbójcach. Z zachwytem połknął Robinzona Kruzoe, Chatkę Wuja Toma i Guliwera.

Stopniowo tracił związek z przeszłością. W mglistych zarysach bladły coraz bardziej wspomnienia starości. Z naiwną ciekowością przyglądał się pamiątkom swego dawnego bytowania. Wzorem wszystkich dzieci wkładał chętnie na głowę swój stary cylinder, który wpadał mu aż po szyję i biegał z nim po pokoju, wysuwając z pod niego język w kierunku zacnej kuzynki, pod której opiekę oddała go troskliwa rodzina. Żadną miarą nie mógł już odgadnąć przeznaczenia pasa rupturowego, z którego zrobił sobie dość oryginalną zabawkę. Cygaro, które zapalił raz resztką starego odruchu sprawiło mu dużo przykrości, zwłaszcza, że nie władał jeszcze w dostatecznej mierze mechanizmem klapy od spodni.

A proces odmładzania trwał dalej.

Celuś, jak go odtąd już tylko nazywano, malał w oczach troskliwej kuzynki. Noszono go już w poduszce i podwijano starannie pieluszkami, gdyż często nie liczył się z nikim i z niczem. Popłakiwał też często i macał ciocię po piersiach, cmokając przy tem znacząco. Wówczas dano mu smoczek i lalkę gumową, którą sobie ustawicznie do ust wkładał. Czasem dawano mu też klapsa.

Malał w dalszym ciągu. Ciesząc się najlepszem zdrowiem ginął.

Fenomenalnem zjawiskiem zainteresowały się wreszcie sfery naukowe. Znakomici uczeni gubili się w dociekaniach przyczyn. Robiono eksperymenta. Nie pomagało nic. Na właściwą myśl nikt nie wpadł. Z Celusia nie można było oczywiście nic wydobyć, gdyż wymawiał już tylko "bubu" w najlepszym razie "kaku".

Nadszedł czas kiedy ciemiężko mu zmiękło, a ciałko zróżowiało. Ząbki znikły dawno, pozostałe złote, dwa przednie i jeden tylny, wyjęto mu z obawy, aby ich nie połknął.

Nie ulegało już najmniejszej wątpliwości, że życie Celusia dobiega śmiertelnego początku. W małym aluminjowym rondelku, owinięty w watę, tlił nad słabym płomykiem gazowym knotek jego istnienia.

Ciałko zmniejszyło się do wielkości dłoni, potem małego jabłka, następnie śliwki, chrabąszcza, mrówki...

Pewnej chwili nie można go już było dostrzedz gołem okiem.

Zawezwany lekarz wziął watę pod mikroskop i znalazł umierający zaczątek pana Celestyna. Przyklejona do kawałka szkiełka, niezmiernie maleńka kijanka merdała ogonkiem słabiej, słabiej, coraz słabiej.

Obecni obnażyli głowy.

Ksiądz począł odmawiać modlitwę za konających.

Autor: Kazimierz Grus

Tytuł: Gruczołki młodości

Pierwodruk w: Cyrulik Warszawski, nr 1 (1), 1926, str. 2-4;


Uwagi: W pierwodruku artykuł ilustrowany przez autora.



Źródło tekstu: Cyrulik Warszawski, nr 1 (1), 1926, wyd. Leon Osiński
klucz: grus-gruczolki-1926-06-02


AutorKazimierz Grus +
Kluczgrus-gruczolki-1926-06-02 +
NazwastronyKazimierz Grus - Gruczołki młodości +
Numer1 (1) +
PublikowaneCyrulik Warszawski +
RodzajArtykuł + oraz Satyra +
Rok publikacji1926 +
Strony2-4 +
TytułGruczołki młodości +
Data
"Data" is a type and predefined property provided by Semantic MediaWiki to represent date values.
czerwiec 5, 1926 +