Julian Tuwim - Atuli mirohłady
Śród znaków, po których według dysertacyj demonologicznych poznać było można opętanych ("jeźliby koźlęciny przez dni 30 jeść nie chciał; jeźli ma oczy straszne, członki słabe; jeźli nie chce mówić psalmu "Misereri mei Deus"; jeźli zębami zgrzyta, jak psy wściekłe zapieni się" i t. d.), figurował i ten znak nieomylny że przez djabła nawiedzony osobnik "mówi językiem cudzoziemskim nienauczonym". Dostateczny to był dla księdza egzorcysty powód, aby z nieszczęsnej istoty zacząć łaciną złego ducha wypędzać. Nie dziwmy się zbytnio. Bo czyż to zaprawdę nie podejrzana sprawa, gdy prosta baba, co poza własną wieś nosa nigdy nie wysadziła, przy tem niepiśmienna, ni stąd ni zowąd najdziwaczniejszą przemówiła mową: może indyjską? może tatarską? kto ją wie. A wiadomo przecież, choćby z "Pogromu błędów czarnoksięskich" Poklateckiego (1595), że djabeł tylko po egipsku i tatarsku rozumiał; akademicy krakowscy twierdzili wprawdzie, że on i łacinnik zawołany, o czem Adrjan Krzyżanowski w "Dawnej Polsce" (II 602) wspomina, ale łacina to zawsze mowa kościelna, mogła się z nią baba otrzaskać na nabożeństwach, nie taki to więc grzech, nie takie dziwowisko, jak inne obce języki, któremi nagle gadać zaczynała. Mógł się uczony ksiądz dobrodziej z zakazanego "Skarbca magicznego" ("Thesaurus magicus domesticus", 1637) dowiedzieć, że księcia ciemności przywołuje się słowami: "Sicclosin Panim Bescialus Hakodose Huben Vernah Veloim Echad"; może, jeśli z zagranicy książki sprowadzał, trafił mu się jaki francuski "grimoir", niemiecki "Höllenzwang" lub inna "clavicula Salomonis", a tam przecież aż się roiło od rozmaitych formuł, w rodzaju "Omogiel tramoedy mimona turmilo pandi"... A niedawno, w starym rękopisie, co potem do Akademji krakowskiej poszedł na przechowanie, czytał zaklęcie "contra morsum rabidi canis alias wsczyeklego psa: iran liran kyrian oferan cepharan cakapharan stolidon"... Słucha ksiądz wijącej się w konwulsjach baby i słyszy, że podobne wykrzykuje słowa. Więc niema wątpliwości: opętana.
Fakt to dobrze psychjatrom znany, że konwulsjoniści, sekciarze, manjacy religijni mają jakiś swój wewnętrzny język, który z nich w czasie napadu wybucha. Czytamy o tem m. in. w "Jasnowidzącej z Prevorst" Justyna Kernera (Warszawa 1832, I 285):
"W stanie lekkiego snu magnetycznego mówiła pani H. bardzo często jakowymś językiem, który do oryentalnego zdawał się bydź podobnym. Twierdziła ona w lekkim śnie magnetycznym, że ta mowa spoczywa w niej z natury i że to jest język podobny temu, którym mówiono za czasów Jakóba, że oraz każdego człowieka podobny język jest udziałem ... Język ten wydawał się głośnobrzmiennym, chociaż często z tonami gardłowemi, jak np. z słowem dalmachan był połączony. Jey wyrazy w tem, co do zrozumienia dać chciała, były tak konsekwentnie wymawiane, że ludzie, z któremi dłuższy czas obcowała, potrosze rozumieć ją przyzwyczajali się. Często mawiała, że językiem tym naywewnętrznieysze uczucia swoje może wyrazić, a gdy co chce po niemiecku powiedzieć, to musi dopiero z tey mowy tłomaczyć. Nie pamięta ona tey mowy głową, wznosi się ona z jey wnętrza; jest to tedy język wewnętrznego życia, który z dołka pod sercem, nie zaś z mózgu pochodzi... Filologowie znaydowali w tym wewnętrznym języku wyrazy do słów języka koptskiego, arabskiego i hebrayskiego podobne. I tak: rękę nazywała bjat; bi, a raczej pi, w koptskim staroegyptskim języku znaczy ten, ta, to. Jat jest słowo hebrayskie i znaczy ręka. Taki sam przypadek zdaje się zachodzić z wyrazem pi jogi, owca. Dodaję ja tu jeszcze następujące słowa i wyrazy z jey wewnętrzney mowy: handacadi znaczy lekarza, alentana -- niewiastę, ehlan -- szklankę, szmado -- księżyc, o mia eriss -- ja jestem, o mia da -- ja mam, bona finta girro -- potrzeba odejść, optini poga -- ty musisz spać it.d.".
Takie dowolnie tworzone zespoły dźwiękowe, nie mające dla słuchacza żadnego znaczenia, nazwała nauka glossolallją, od greckich słów glossa (język) i laleo (bełkotać). Mogą się one zjawić w chwili silnego podniecenia lub ekstazy. Najbardziej charakterystyczne są opętańcze glossolalje sekt prawosławnych: chłystów, skopców, malewańców i in. Jeden z tych gorliwców bożych tłumaczył, że to Duch św., więc już nie djabeł, schodzi na człowieka i udziela mu daru przemawiania rozmaitemi językami, i taksamo było z apostołami, kiedy ich Duch św., nawiedził. Gdy prof. Sikorski, autor dzieła o epidemjach psychopatycznych (Kijów 1892) zapytał takiego osobnika, po jakiemu mówi co te dziwne słowa jego znaczą, otrzymał odpowiedź, że sam nie wie, co to za mowa i jaka jej treść, nawet tego co przed. chwilą krzyczał powtórzyć nie potrafi, ale że gdzieś na ziemi istnieje zapewne taki język i że są ludzie, którzy go rozumieją.
A zrozumieć nie łatwo. Bo proszę posłuchać tych glossolalicznych tekstów (cytuję według rozprawy Konowałowa "Religjoznyj ekstaz w russkom misticzeskom sektantstwie", Sergijew Posad 1908):
nasontos lesontos furt lis natrufuntru natrisinfur, kreserefire, kresentrefert, czeresantro, ulmiri umilisintru.
Albo:
sawiszrai samo kapilasta gandria, daranata szantra, sunkara purusza, majja diwa łucza.
Jest rzeczą znamienną, że śród tych bredzeń znajdujemy słowa brzmiące całkiem po sanskrycku -- purusza: człowiek, mężczyzna; diva: ablativus od słowa div (niebo, dzień); maya; samo: od samà (równy, jednakowy), inne zaś, jak daranata, sawiszrai, sunkara, bardzo sanskryt przypominają. I kto wie, czy rzeczywiście nie są one szczątkowem echem jakichś prainduskich modłów. Bo dźwięki wędrują, jak kulty. Rosyjska pieśń ludowa, której nas zresztą w szkole uczono jako "obraziec narodnoj słowiesnosti", ma refren "oj koliodka, oj koliodka". Sądząc z treści, pochodzi ona z Grecji i związana jest z obrzędem na cześć Dionizosa (mowa tam o zarznięciu ofiarnego kozła, czego u Słowian nie było; por. "Litieraturnaja encikłopiedja" (Leningrad 1925, I 172). Więc "oj koliodka" znaczyłoby poprostu: dobra pieśń. Potem o sensie tych słów zapomniano, i przyśpiew stał się glossolalją. Taksamo luli-luli może pochodzić od alleluja, a hokus pokus od hoc est corpus, podczas mszy św. przez lud słyszanego. Domysły to oczywiście, jak to często z wywodami etymologicznemi bywa, ale domysły zastanawiające. Konowałow przypuszcza, że rosyjskie kurolesit' (dziwy stroić, szaleć, żartować) pochodzi od kyrje elejson, ale temu uwierzyć już trudniej.
Pod wpływem bezpośrednich badań nad glossolalją w Norwegji pastor niemiecki Paul poczuł nagle nieprzepartą chęć opanowania darem obcych języków. To marzenie ziściło się nagle w nocy z dn. 15 na 16 marca r. 1907. Poczciwy pastor zaczął nagle "śpiewać w językach". Z początku sądził, że to chińszczyzna, ale mu to znawcy języka chińskiego wyperswadowali. Śpiewał zaś tak:
Szua ea, szua ea o czi biro ti ra pea akki lungo ta ri fungo u li bara ti ra tungo laczi bungo ti tu ta. (Konowałow, 186).
Słowniczka swego religijnego argotu pastor nam nie pozostawił, zaznaczył tylko, że ea i tu to Jezus i Bóg. Wierzmy mu na słowo!
Zjawiskiem typowo glossolalicznem są niezliczone przyśpiewy pieśni ludowych, te wszystkie:
Pójdę ja z toprem do lasa, Bajer topór, konder honder -------------------------- Fitasom bałabasom Bałabinka opinka -------------------------- Syli sektum rektum doktum
aż, do tak skomplikowanych, jak
Hop sztynder Madaliński Fika, z góry ta, Zbara ciup ciup pinderyndum hura Barabasza mazura (Kolberg, "Kujawy", II 64).
albo ten w dzieciństwie przeze mnie nad Pilicą słyszany:
Kołotàj mama ciuciu Mazuràj da madziary Hopsasa wykrętasa Świńduryndu dana.
Byłoby sprawą dla dziejów języka (a może i starodawnych wierzeń) pożyteczną rozpatrzyć te przyśpiewy, poszukać w nich historji narodu: czy się tam czasem nie błąkają pozostałości kultu, obrzędów, wydarzeń historycznych? Czy te bezsensowne dziś dźwięki nie są tu i owdzie resztkami słów coś znaczących? Czy to nie naśladownictwo mowy tatarskiej, węgierskiej, szwedzkiej, niemieckiej i innych narodów, co albo do nas w celach "mocarstwowych" wędrowały, albo do których żołnierz lub tułacz polski zaglądał? W słowach więcej bywa historji narodu, niż w woluminach kronik -- i mowa Kaszubów najbardziej ważkim była i będzie argumentem, jeżeli o polskość Pomorza chodzi. Rekonstrukcja takich "fitasom bałabasom" i "mazuraj da madziary" nie przywróci nam zapewne tych i owych, do dziś spornych skrawków pogranicza, gdyby ją jako argument przed Ligę Narodów wytoczyć, ale może rzucić światło na niejeden odcinek dawnego życia i obyczaju. Nawiasem dodam, że z tą rekonstrukcją trzeba bardzo ostrożnie, żeby takich o pomstę do Brücknera wołających bredni nie wykoncypować, jak to uczony skądinąd Jocher w rozprawie "Harmonia mów" (Warszawa 1859) zrobił. W szlachetnym rozpędzie do "prasławiańskich" źródeł wszystkich języków (więc sub auspiciis ks. Dębołęckiego z Konojad, któremu oddzielny poświęcę artykuł) sprowadził Jocher punicki monolog z komedji Plauta "Poenulus" ("Italonim walonuth si corathissima comsyth", też glossolalicznej pewno natury) do... polszczyzny, co oczywiście najdowolniejszą jest fantazją.
Wracając do przyśpiewów, jeżeli domysł mój jest choćby częściowo słuszny, jeżeli brzmienie ich, dźwiękowość, pochodzi nie tylko od przypadkowych zrymowań lub figlów onomatopeicznych, lecz jest echem obcych języków, przekręconych, zniekształconych, nic już dziś nie znaczących, to fakt ten dowodziłby, że sam dźwięk słowa upaja w pewien sposób i dlatego stał się w pieśni ludowej tak częstym dodatkiem ornamentacyjnym. Zjawisko to jest w twórczości poetyckiej powszechne. Boileau mówi w "Sztuce rymotwórczej":
La fable offre à l'esprit mille agrémens divers, Là tous les noms heureux semblent nés pour les vers: Ulysses, Agamemnon, Oreste, Idoménée, Hélène, Ménélas, Pâris, Hector, Enée ...
Najwyraźniej bezprzedmiotowy, z samych dźwięków płynący zachwyt!
Longfellow wylicza w "Hiawacie" nazwy narodów:
Szli Czoktosi i Komancze, Szli Szoszoni i Omogi, Szli Huroni i Mendeni, Delawery i Moczoki.
Pełno tych wyliczeń w "Gargantua i Pantagruelu" (cytuję według przekładu Boya): "W orszaku jego nie było ani jednego mężczyzny; cała straż i całe wojsko składało się z Bassaryd, Ewantek, Eutryad, Edonid, Trieteryd, Oggijek, Minalonek, Menad, Thyad i Bachantek" (V 163).
W innem miejscu - nazwy fantastycznych zwierząt: "cynamolgi, argantyle, kaprymulgi, tymunkule, onokrotale, stymfalidy, dorkady, cemady, kartarony, monopy, cerkopiteki, bitury, muzymony" (V 135).
Gdzieindziej znów zjawiają się jacyś "spodyzatorzy, massyterowie, preguści, tabachinowie, chacheniny, neemaniny, rabrebany, nercyni, rozuini, nedybiny, nearyny, segamiony, perazony, cheryniny, saryny, sotryny, archadasperyny, mebyny, giboryny i inni nadworni officyjerowie królowej Kwint Essencji" (V 81).
Podejrzewam, że i stary Homer z lubością przymykał oczy (co mu zresztą jako niewidomemu nie robiło zbytniej różnicy) gdy opiewał królów, wodzów i okręty, które ruszyły na zdobycie Troi:
Mężny Penelos, Leitos i Arkezylaos bojownik, Wódz Protoneor i Klonios Beocyjczyków przywiedli, Którzy mieszkali w Aulidzie skalistej, w Skolonie i w Grei, Którzy w Schojnie mieszkali i którzy lesisto-parowny Cały zasiedli Eteon, Mikalez rozległy i Tespion, Których w Grei domostwa, w Erytryi, w Elezie i w Harmie, Którzy Eleon dzierżyli, Heleon a także Peteon I Okaleon i którzy Medeon wysokobudowny, Którzy Eutrezyą i Kopaz i Tyzbę obfitą w gołębie Zamieszkiwali i t. d. ("Iljada", przekład Mleczki, pieśń II).
A żadnych już w tym względzie nie mam wątpliwości, gdy czytam "Inwentarz podgórskich majętności" Wacława Potockiego:
...jest Jamna z Widaczem, Zbęk, Pogwizdów, Wiskidna, Żebraczka Wygodna, Poświst, Bieśnik, Biedowa, Skrętła, Gwoździec, Głodna, Pobiednik za Wytrzeszczką; tymże idą szykiem Smrokowiec z Pogorzynem, Kiprzna z Sikornikiem, Polichta z Miciakami, a Kanina z Nowem Wielką w górze derewnią świecą Berdechowem. Wesoły Opłakaniec, Litacz i Kołkówka Zalecą się, choć o nich nie napiszę słówka. Sławny Obzdów statutem, gdzie nim pójdziesz w górę, Samo pojźrenie radzi wylekczyć naturę, Tudzież Skwiertne z Wierzchowcem, Golesz i Ptaszkowa, Oderny z Derepczynem, Kudbrzyn, Zyndramowa",
I mój wierszyk "Protest" ("Jarmark rymów") podpisali za podszeptem lubodźwięcznych powodów
Ładwinowicz z Czerbichawa, Kłyś z Padwadzisk, Szurguń z Wierpska, Z Białych Magił Hacelkawa: I z Czerwiny Kwasisierpska. Antałkawski z Dabragajców, Cudak z Żółczki, Płańtas z Wierzbian, Dymba z Rykwi, Frynd z Murajców I Kardulec z Górnych Świerzbian. Dułdujewicz z Małgacina, Rańcuchawski z Księżych Skałek, Ksiądz Kapucha z Węgorzyna I Buchajska z Odrzygałek.
Teraz dopiero - "Atulli mirohłady"... Nauczył mnie tego dziwnego wierszyka Lechoń, jego zaś, jeżeli mnie pamięć nie myli, Marjusz Maszyński. Autorem "mirohładów" był podobno jakiś lokaj czy stangret we dworze. Pisał wiersze. Właśnie takie:
Atulli mirohłady, grobowe ucichy, Mój młodniu, moje mulle i moje pupichy.
Nie zapomnę, z jakiem przejęciem, z jakim patosem, niepozbawionym czułości, deklamował mi Lechoń ten dwuwiersz. Nie wątpię, kochany Leszku, że nieraz, gdy się w Paryżu nałykać chcesz polszczyzny, powtarzasz sobie te słowa.
Posłuchajmy jeszcze raz:
Atulli mirohłady, grobowe ucichy, Mój młodniu, moje mulle i moje pupichy.
I jeszcze raz..., i jeszcze... i znowu... Bo to wciąga, urzeka, oczarowuje - właśnie dlatego, że pozbawione balastu "znaczenia": sensu czy bezsensu, to wszystko jedno, bo przecież i absurd, wywołując w nas sprzeciw logiki, coś "znaczy", tyle tylko że w nieprzyjętych ogólnie kategorjach myślenia. Weźmy słynne czterowiersze Słonimskiego:
Hipon wyjął z szuflady glansowaną bródkę, Zmarłym żonom w notesie stawia same pałki, Głowę o mur pociera, jak główkę zapałki, Przed najbliższą rodziną zamyka wygódkę.
Albo:
Rano banda wyjeżdża na Hipka Pewien ksiądz, znany z kroju zielonej sutanny. Wieczorem spływa cicho wychudły jak rybka Dawny kolega szkolny wypuszczony z wanny.
Oczywiście: brednia, kpiny ze zdrowego rozsądku, gdy go od strony "życia codziennego" ująć. Ale już o krok za rogatką tego życia wszystko może być w całkowitym porządku: słowa układają się w obrazy i wyrażają pewne realne (po tamtej stronie) zdarzenia. Inaczej w "mirohładach". Tutaj słowa są wyzwalane z wszelkiego związku z rzeczywistą czy nierzeczywistą rzeczywistością. Słowa istnieją same przez się i dla siebie samych, a nam pod ich dźwięki, jak pod nuty, wpisywać wolno teksty uczuć i obrazowań, albo też chłonąć samą eufonję, której składniki alliteracyjne narastają na przebiegu rytmicznym wiersza, dając w rezultacie dwuwymiarowe zdarzenie estetyczne. "Sens", "treść" - te czynniki byłyby wymiarem trzecim. Naszą dźwiękową apercepcję każdego utworu poetyckiego dałoby się tedy przedstawić w trzech etapach. Pierwszy, to sama linja rytmiczna jakiegoś faktu poetyckiego: przeskandujmy sobie za pomocą prymitywnego "ta-ta-ta-ta" i t. d. pierwszy wiersz "Odyssei". Drugi, to płaszczyzna, która powstaje przez ruch linji. Uruchamia ją zjawienie się grup dźwiękowych, obrastających ją niejako zestrojem samogłoskowych i spółgłoskowych pierwiastków. Dajmy na to, że realny tekst grecki skanduje osobnik nie rozumiejący co mówi (t. j. nie znający greckiego):
Andra mojénne pemuza polytropon hósma lapólla.
Wreszcie etap trzeci, gdy dwuwymiarową płaszczyznę glossolaliczną wprawia w ruch czynnik treści: urytmizowane słowa greckie, wygłoszone lub słuchane przez osobę rozumiejącą język, stają się skończonem dziełem. Ruch płaszczyzny w przestrzeni tworzy bryłę.
Ja greckiego nie znam (język ten w szkole nie był przedmiotem obowiązującym, więc komuby się wówczas chciało?, dziś odżałować nie mogę!), ale niepojętą, wysoką rozkosz sprawia mi słuchanie Homera w oryginale - czasem większą niż czytanie przekładu. Ten czysto zmysłowy dreszcz zachwytu przy wchłanianiu obcej mowy przetwarza się w poecie w pożądanie tworzenia pewnych zestrojów dźwiękowych, które, oderwane od treści, dają bezmiar wolności w wyrażaniu stanów i uczuć niewyrażalnych. Jak powstała Ilajali w "Głodzie" Hamsuna? Tak właśnie: "Stoję i patrzę jej prosto w oczy – i nagle przez mój mózg przebiega imię, którego nigdy dotąd nie słyszałem, imię, brzmiące jakimś prześlizgującym się dźwiękiem: Ilajali".
A w "Dawidzie Cooperfieldzie" czytamy: "Micawber znowu upoił swój słuch stekiem słów, śmiesznych naturalnie i niepotrzebnych, lecz właściwych nietylko jemu. Zauważyłem u wielu ludzi tę skłonność do niepotrzebnych słów. Jest to coś w rodzaju ogólnego prawa we wszystkich uroczystych okolicznościach, i na niem to właśnie polega treść wszystkich formalnych i sądowych papierów i temu podobnych przemówień. Czytając je lub wygłaszając, ludzie specjalnie jakoś upajają się, gdy trafi się im szereg dźwięcznych słów, wyrażających tę samą treść, jak np. "chcę, żądam i pragnę" albo "pozostawiam, przekazuję i odmawiam" i t. d, Cytując ten urywek, Wiktor Szkłowskij ("Sborniki po teorji poeticzeskawo jazyka", Pietrograd 1916) zrobił słuszną uwagę, że interesuje nas tutaj samo spostrzeżenie Dickensa, nie zaś jego stosunek do tego zjawiska - powszechnego w dziejach krasomówstwa. Słyszałem gadułów, wpadających w ekstazę zasłuchania we własne słowa. Ale i słowik sam się własnym śpiewem upaja. Artysta scen polskich p. Wł. Gr. słynie z upodobania do niezwykłych, często samodzielnie tworzonych słów, które z nieopisanym wdziękiem i patosem powtarza; książę Wiaziemskij rozkoszował się naszem umizgać się: "Za eto słowo, chotia uszam ono surowo, ja rad wies' nasz słowar' otdat'", w dzieciństwie zaś z lubością czytał... karty win, dla samych dźwięcznych nazw, śród których największy zachwyt księcia poety budziło wino Lacrima Christi. Satin w sztuce Gorkiego "Na dnie" używa jakiegoś dziwacznego słowa sikambr, bo mu normalny język ludzki obrzydł, inny zaś bohater tegoż autora nagle rąbie nieistniejące: umbrakul! W moim wierszu prozą "Zdrada" dziewczyna przemawia do księżyca "jakąś obcą mową, którą zrozumiałyby może muchomory lub znachorki: àrgile, àrgile, tivio-tila, tia, tia! Tutaj àrgile, to niewątpliwie księżycu! ściślej: srebrny! -- a tivio-tila -- czy ja wiem -- pewno jakieś: kocham, pragnę, tęsknię, -- a tia, tia, to: twoja! twoja! Wymyśliłem ten księżycowy dialekt dla tych samych powodów, dla których z ust bohatera "Głodu" wyślizgnęło się imię Ilajali. Taksamo powstały "słopiewnie" - wiersze pełne treści w jej istotnem, pierwszem, etymologicznem znaczeniu t.j. trzonu, rdzenia ("rdzeń drzewa drudzy trześcią nazywają", 1610). Z innych prób wierszy "pozarozumowych" przypomnę urywek z pięknego "Namopaniku barwistanu" Aleksandra Wata:
"O gorale gorawele - w grodlach myczoki-goremyki gwiazdowory wewrykali śmierćawry i gwiaźdź śmierćostry babiał na liśćoczu drzewobanu niebiatuszek. O barwy a baruwy - a raby barbaruw, barany herubuw o barwicze o czabary - babuwczary, o bicze rabuw! o barwiasy, o syrawy, o basy wiary, o bary ras! o barwigje, o barwalje, o barwiecze, o barwiole" i t. d.
Osobny rozdział należałoby poświęcić poezji glossolalicznej futurystów rosyjskich z lat 1913 - 1918, od jaskiniowego mruczenia Kruczonycha, autora słynnego "dyr buł szył ubieszczur" do wspaniałej twórczości nieznanego u nas zupełnie Chlebnikowa, którego słowo ukazuje się nam jak "znajomy z nieznaną nagle twarzą lub jak ktoś całkiem nieznajomy ale z dziwnie bliskiem, jakby przeczuwanem obliczem". Tutaj tylko próbka:
Sijajuszczaja wolza Żełajuszczich riesnic I łaskowaja dolza Łaskajuszczich diesnic Czezori gołubyje I nrowi swojenrawja O mrawo. Maja morolewa Na ozierie siniem - morol...
Nie agituję bynajmniej za tą poezją, która pod piórem grafomanów stałaby się najpotworniejszym bełkotem. Chodziło mi tylko o ukazanie na kilku przykładach pewnego genre'u poetyckiego, który na warsztacie uczciwego poety dać może ciekawe i piękne wyniki. Bo grafoman bredzi nawet wtedy gdy "tworzy" w pełni sensu i rozsądku.
Pierwodruk w: Wiadomości Literackie, nr 31 (558),1934, str. 3;
Autor | Julian Tuwim + |
Klucz | {{{klucz}}} + |
Nazwastrony | Julian Tuwim - Atuli mirohłady + |
Numer | 31 (558) + |
Publikowane | Wiadomości Literackie + |
Rok publikacji | 1934 + |
Strony | 3 + |
Tytuł | Atulli mirohłady + |
Data "Data" is a type and predefined property provided by Semantic MediaWiki to represent date values. | 1934 + |